Kino z Wall Street

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Słowo "kryzys" słyszymy ostatnio odmieniane przez wszystkie przypadki i widzimy wypisane wszystkimi możliwymi krojami czcionek. Najwyższy zatem czas, by i kino zajęło się tematem. "Margin Call", podobnie jak nagrodzony Oscarem dokumentalny Inside Job, próbuje spojrzeć na finansowy krach w kategoriach moralnej odpowiedzialności. O ile jednak film Fergusona śmiało atakuje bonzów z Wall Street, o tyle "Chciwość" stara się udowodnić nam, że owe złowrogie szuje, które zrujnowały świat, w zasadzie nie różnią się od nas..

J.C. Chandor przenosi nas w czasie do niedalekiej przeszłości, gdy załamanie światowego systemu finansowego było już gruntownie przygotowane i tylko czekało, by się objawić. Pierwszym, który zaczyna dostrzegać niepokojące symptomy, jest pracownik pewnego banku inwestycyjnego - niestety właśnie zwalniany z pracy. Powodowany lojalnością, przekazuje swoje odkrycia młodszemu koledze, dodając lakonicznie "bądź ostrożny". Na ostrożność jest już jednak za późno. Bomba odkryta w danych przerzucana będzie jak gorący kartofel na coraz wyższe szczeble decyzyjne, aż dotrze na sam szczyt - do dyrektora generalnego o nazwisku Fuld... pardon, Tuld (Jeremy Irons).

Narada pod przewodnictwem CEO, przeprowadzona w barbarzyńskich godzinach rannych, to punkt kulminacyjny "Margin Call". Nikt poza pracownikami banku nie wie jeszcze o tym, że posiadane przez firmę duże zasoby aktywów są w większości toksyczne. Co zatem robić? Tonąć z godnością? Za tą opcją nieśmiało opowiada się Sam Rogers (Kevin Spacey), jeden z pomniejszych szefów. A może wykorzystać przewagę informacyjną i, zanim wieść się rozejdzie, sprzedać możliwie dużo bezwartościowych papierów swoim klientom? To rozwiązanie pragmatyczne, które zapewni firmie finansowe przetrwanie, choć zrujnuje jej reputację. Tuld, jako wolny najmita, lojalny głównie wobec kieszeni chlebodawców, jest gotów je wybrać. Pozornie więc, jeśli bank spróbuje utrzymać się na powierzchni kosztem klientów, odpowiedzialnym będzie CEO. Ktoś jednak musi przekuć jego słowo w czyn. I tu dochodzimy do sedna problemu. Jeśli wierzyć Chandorowi, Wall Street rządzą nie bajecznie bogate rekiny finansów pokroju Tulda, tylko domki z ogródkami.

Domek z ogródkiem - symbol społecznego statusu, który chcemy zyskać, choćby na kredyt klasy subrpime, lub którego nie chcemy stracić, choćby wymagało to od nas moralnej elastyczności. "To byli normalni ludzie", rzekł Chandor na konferencji prasowej w Berlinie, cóż bowiem bardziej normalnego, niż chęć posiadania domku z ogródkiem. Jeśli normalni ludzie decydują się wykonać makiaweliczny rozkaz i świadomie oszukiwać klientów, dzieje się to ze strachu o własny materialny byt. Każdy na ich miejscu uczyniłby to samo... Paradoksalnie jednak, próbując bronić krawaciarzy z Wall Street, Chandor staje się, przynajmniej dla mnie, piewcą odpowiedzialności totalnej. Jeśli bowiem mój domek z ogródkiem kupiłem za pieniądze wypłacone mi przez firmę, która czerpie zyski z oszustwa, spekulacji żywnością, niewolniczej pracy w krajach rozwijających się, dwuznacznych moralnie interesów z krwawymi dyktaturami - to te działania obciążają i moje sumienie. Ze wszystkich bohaterów "Chciwości" tylko Tuld (któremu wszystko jedno) i Rogers (który sobie z tym nie radzi) decydują się stanąć oko w oko z tą prawdą. Pozostali szukają usprawiedliwień, z których każde sprowadza się do jednego - "muszę z czegoś żyć".

Interesująca problematyka to główna zaleta "Margin Call". Chandor prowadzi swój debiutancki film sposób daleki od wirtuozerii, ale efektywny i solidny, starannie omijając technobełkot, dzięki czemu nie nudzimy się, choć i nie drżymy z ciekawości, co będzie dalej. Biorąc pod uwagę niefotogeniczne środowisko i zawikłany temat - trudno oczekiwać więcej. Film nabiera jednak czasem seksownych rumieńców. Dzieje się to w tych, na nieszczęście zbyt nielicznych, chwilach, gdy na ekranie pojawia się Irons. Jego Tuld to cyniczny technokrata, który osiągnął już wszystko i wszystko już widział, teraz zaś jedynie zmienia jeden dyrektorski fotel na inny - postać na miarę nowej epoki, w której upadają firmy, ale nie ci, co je prowadzą. Wszyscy inni, nawet Spacey, który pełni istotną przecież rolę nośnika handlowego etosu, wypadają przy nim raczej blado. Po raz kolejny zatem wyobraźnią widzów zawładnie raczej bogaty łajdak z klasą niż zmęczony ostatni bohater. Czyżby powtórka z Wall Street?

Zwiastun:

Nareszcie jakaś porządna notka - jak będę miał czas to przeczytam ;)

O, czyli dostałam "lubieja" na Facebooku na kredyt? Bardzo adekwatnie! ;)

To już odruch. Ale żeby nie było przeczytałem pierwszy akapit i mnie zmiażdżył!

Dodaj komentarz