Wojna bohaterów

Data:

Najnowszy film o przygodach Kapitana Ameryki chwilami sprawia wrażenie, jakby właściwie był czwartą częścią "Iron Mana" (Tony Stark zbyt często kradnie show) albo nawet kolejną superprodukcją o Avengers. Nie tylko roi się tu od trykotów, ale też przedstawione wydarzenia mają istotny wpływ na losy właściwie każdej postaci w uniwersum Marvela. Szanujący się miłośnik Avengers, jeśli pragnie być na bieżąco z ploteczkami, po prostu musi udać się do kina albo chociaż, wzorem spanikowanych maturzystów, przeczytać streszczenie.

"Wojna bohaterów" rozpoczyna się bondowską sekwencją akcji, w trakcie której przedstawiciele Avengers usiłują zneutralizować grupę terrorystów. Wszystko rozgrywa się na bazarze pełnym ludzi, jednak bohaterowie, działając z baletową gracją, znakomicie chronią cywilów. Do czasu. Pościg zwieńczony zostaje wybuchem, który mimo rozpaczliwej interwencji Scarlet Witch zbiera śmiertelne żniwo. Jest to kropla, która przepełnia czarę goryczy. Sytuację pogarsza fakt, iż Avengers działali na występach gościnnych w afrykańskim mieście Lagos, oczywiście bez wiedzy i zgody odpowiednich władz. Wzburzona opinia międzynarodowa wydaje ryk wściekłości i stawia ultimatum: superbohaterowie zaczną działać pod egidą ONZ lub przejdą na emeryturę.

Tu Kapitan Ameryka daje dowód, że nie nosi swojej ksywy na darmo - oświadcza, że żadna grupka biurokratów nie ma prawa wtrącać się w jego misję ratowania świata. I może film skończyłby się zejściem Mścicieli do podziemia, gdyby nie Tony Stark, który upiera się, że działalność Avengers potrzebuje legitymizacji. Przedstawiciel frakcji ugodowców jedzie do Wiednia podpisywać papiery, jednak sprawy się komplikują. Na scenę wkracza Zimowy Żołnierz - dawny przyjaciel Kapitana, zamieniony przez złowieszczą organizację Hydrę w maszynę do zabijania. Za kulisami snuje się także ponury Daniel Bruehl, który najwyraźniej knuje coś złego. Superbohaterowie, choć niechętnie, jednak skaczą sobie do gardeł.

Właściwie już od pierwszego spotkania Kapitana Ameryki z Iron Manem w pierwszej części "Avengers" było oczywiste, że ci dwaj kiedyś się o coś pokłócą. Nie było tylko wiadomo, że będzie to miało taką skalę i konsekwencje w postaci rozłamu nie tylko wśród Mścicieli, ale w całym dotychczasowym filmowym uniwersum. Jeśli to ma być odpowiedź Marvela na "Batman v Superman", to trzeba powiedzieć, że Disney uderzony w policzek nie tylko nie nadstawia drugiego, ale od razu wzywa kawalerię. Nie robi tego jednak szczególnie inteligentnie. Sympatia widza kierowana jest w stronę Kapitana Ameryki, sugeruje się wręcz, że Stark podjął decyzję w chwili słabości. Tymczasem jego pozycja - milioner, osoba publiczna, pozbawiony supermocy, opierający działalność na szeregu technicznych cudeniek - właściwie skazuje go na konieczność dogadania się z establishmentem. Steve Rogers staje się anonimowy, gdy zakłada bejsbolówkę, a swoje mięśnie ze stali ma zawsze ze sobą, łatwo mu zatem zostać bohaterem-partyzantem. Iron Man nie ma pola manewru, chcąc nie chcąc musi zatem zostać "tym złym", póki na scenę nie wkroczy ktoś jeszcze paskudniejszy od niego.

W sumie konflikt na linii Serce/Kapitan - Rozum/Iron Man, łagodzony nieco przez Zdrowy Rozsądek/Czarną Wdowę, przesuwa jednak środek ciężkości fabuły na jakąś interesującą płaszczyznę. Iron Man jest Batmanem tego uniwersum - postacią najbardziej skonfliktowaną wewnętrznie, a więc najbardziej interesującą. Sam Kapitan przypomina bardziej Supermana, nieciekawego amerykańskiego poczciwca. Z jednym zastrzeżeniem: Superman to najwyraźniej prawdziwy republikanin (w "Batman v Superman" założył swoją najlepszą pelerynę i przybył tłumaczyć się przed Kongresem), zaś Kapitan - pierwszej wody warchoł, co jest podwójnie zaskakujące biorąc pod uwagę, że Rogers jest jednak żołnierzem.

Prawdziwą ucztę będą tu jednak mieli przede wszystkim ci, którzy lubią zastanawiać się na kwestiami w rodzaju tej, czy Vision mógłby pokonać Scarlet Witch albo co się stanie kiedy Hawkeye spróbuje ustrzelić Iron Mana. Poprzednie produkcje dawkowały tego typu wiedzę dość skąpo, tu zaś będzie na co popatrzeć. W ustawce będą uczestniczyć nie tylko sami Avengers, ale też bohaterowie na występach gościnnych.

"Wojna bohaterów" jest filmem miałkim i dziecinnym. Blockbustery Marvela tylko okazyjnie flirtują z poważniejszymi tematami i tym razem scenarzyści, na moje oko, darowali sobie podobne zabawy. Rozgrywki interpersonalne, które nieco rozjaśniały "Czas Ultrona" są dość toporne. A Vision wygląda żenująco w swetrze. Mimo wszystko nietrudno jest spędzić te dwie i pół godziny w sposób rozkoszny, bawiąc się jak dziecko na scenach pojedynków, pościgów i wybuchów, wyszukując znajome twarze. I po cichutku chichocząc nad powagą, z jaką wybitni aktorzy dramatyczni biorą udział w tej trykociarskiej zabawie.

Zwiastun:

nie byłem, nie oglądałem i zastanawiam się czy iść, po recenzji użytkowników, chyba warto, co?

Dodaj komentarz