Z zegarkiem w ręku

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

W XXI wieku, gdy większość filmów zaliczanych do gatunku SF ma znacznie więcej wyglądu niż rozumu, napotkanie czegoś takiego jak Looper graniczy z cudem. Nie mówię, że proporcje są tu odwrotne, bo nie są. Za to każdy element potraktowany został z równą powagą i starannością, i dotyczy to również scenariusza. W rezultacie otrzymujemy film, który w powodzeniem można zaliczyć do najlepszych reprezentantów science-fiction ostatniego czasu - choć w dobie gatunkowej posuchy jest to dość powściągliwy komplement.

Tytułowy looper to ładna nazwa dla kilera wysługującego się mafii... która będzie istnieć za 30 lat. Technologiczny postęp w ciągu tych trzech dekad ma przynieść ze sobą a) niebotycznie dokładne techniki kryminalistyczne i b) podróże w czasie. W rezultacie prostszym rozwiązaniem stanie się posłanie kogoś w przeszłość, gdzie czeka rzeczony looper z naładowaną bronią, niż zabijanie klienta na miejscu i żmudne zacieranie śladów. Praca jest lekka, dobrze płatna i na świeżym powietrzu - jest jednak pewien haczyk. Każdy looper wie, że kiedyś jego zleceniodawcy z przyszłości przyślą mu pod nóż jego samego, wraz z przypiętą solidną emeryturą na najbliższe 30 lat.

Mamy więc loopera, niech nazywa się np Joe, który staje w obliczu faktu, iż przysłano mu do zabicia jego własną starszą wersję. Nie jest jednak przygotowany na to - bo i kto by był? - że będzie to legendarny twardziel Bruce Willis, skoncentrowany i gotowy do akcji. Stary Joe bez trudu nokautuje młodego Joe i ucieka. Wkrótce obaj przekonają się, że zerwanie umowy z mafią - nawet temporalnie odległą - to ekstremalny sport.

Opisałam jedynie zawiązek akcji i nie mam zamiaru posuwać się dalej. Nie dowiecie się więc, co w tym filmie robi Emily Blunt, kim jest Deszczowiec i dlaczego stary Joe zdecydował się stworzyć paradoks, piorąc na kwaśne jabłko siebie samego w przeszłości. Uwierzcie mi, będziecie woleli sprawdzić sami, bo choć na pierwszy rzut oka wszystko to wydaje się trochę niemądre, to z czasem zyskuje na urodzie i inteligencji. Jest to pierwszy do dłuższego czasu film, który nie używa podróży w czasie jako głupiego plot device, lecz stara się sprostać intelektualnym - i emocjonalnym! - konsekwencjom, jakie niesie ze sobą podjęcie tego tematu. Nie są to może starania, które usatysfakcjonowałyby różnej maści hardkorów, ale trzeba mieć świadomość, że film SF, który oddałby sprawiedliwość miłośnikom twardej fantastyki, byłby zapewne cholernie nudny. Sporo czasu poświęca się też na rozwój postaci - odnosi się nawet wrażenie, że międzyludzkie dramaty są jedną z głównych sił napędowych Loopera i że oprócz nieuniknionej otoczki sensacyjnej jest to również film o miłości. Ale uwaga, wrażliwców kieruje się akapit wyżej, pod hasło "Bruce Willis" i uprasza o wzięcie pod rozwagę, że - dzięki Bogu za drobne łaski - nie jest to kategoria PG-13, tylko należyte R. Całość okraszona jest niewymagającym humorem, który nieco równoważy tę poważną, a może nawet i ponurą, opowieść.

Jeśli chodzi o formę, Johnson z twarzą wycofał się z wyścigu zbrojeń, który w tym roku i tak może mieć tylko jednego zwycięzcę - Prometeusza (nice try Total recall). Loopera podał nam w subtelnie ascetycznej oprawie, pod względem palety kolorów kojarzącej się odrobinę z Łowcą androidów, kostiumologicznie zaś powiązaną z Equilibrium, zachowując ścisłą dyscyplinę w dziedzinie efektów specjalnych. Można przypuszczać, że zatrudniając speców od CGI dałoby się wygenerować całkiem niezłą młodą wersję Willisa lub starego Gordona-Levitta. Muszę jednak przyznać, że chociaż Pitt w Benjaminie Buttonie robił spore wrażenie, to przyjemność z oglądania partnerujących sobie na ekranie aktorów jest niezastąpiona. Nawet jeśli przystojna buzia Levitta traci na atrakcyjności pod wpływem charakteryzacji.

Pojawienie się Loopera jest dla mnie kolejnym po Księżycu sygnałem, że science-fiction powoli wychodzi z postmatriksowego szoku i przestaje stawiać na efekciarstwo kosztem zajmującej historii. Jądrem dobrego SF nigdy nie były bowiem futurystyczne krajobrazy czy techniczne cuda. Najlepsze filmy wiązane z tym gatunkiem - wspomniany Łowca androidów, Odyseja kosmiczna 2001 czy (ponoć przez nikogo nieoglądane) Solaris - zajmowały się w gruncie rzeczy nie rozwojem technologii, lecz rozwojem człowieczeństwa i sprowadzenie ludzi do roli marionetek ścigających się kosmicznymi statkami jest aberracją, za którą płaci się słoną cenę. Nie jest również prawdą, że publiczność wzgardzi filmem ubogim w wodotryski - świadczy o tym entuzjastyczne przyjęcie, jakie zgotowali Looperowi widzowie na świecie. Czy w kraju Lema czeka go równie gorące powitanie, o tym przekonamy się już za moment.

Zwiastun:

P. redaktor jak zwykle z klasą, ale jednak trochę zachowawczo. Czy mam rozumieć, że to film klasy "Kodu nieśmiertelności: z pomysłem, lepszy niż przeciętna sf, ale jednak nie do końca udany?

Tak, właśnie coś w ten deseń. Jak tak zrozumiałeś, to znaczy że udało mi się napisać to o co chodziło. :) Nawet "Kod" mi się trochę bardziej podobał, lepiej zbudowane napięcie.

Wyjątkowo zgadzam się z recenzją. :)

Wyjątkowo się cieszę :)

Dodaj komentarz