Liga Sprawiedliwości

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Jak powiedziałby Boromir, "nie można tak po prostu wejść do kina na Ligę Sprawiedliwości z optymistycznym nastawieniem". To film, który przeszedł naprawdę wiele, zanim w końcu pojawił się na ekranach. Szczególnie złowieszczo brzmiały wieści o dokrętkach, które miał zaordynować Joss Whedon - reżyser pomocniczy, wezwany w trakcie postprodukcji, by zastąpić Zacka Snydera. Trudno mi powiedzieć, czy to jego ingerencja była tym, co uratowało Ligę. Ale jedno wiem z całą pewnością - od bardzo dawna nie bawiłam się tak dobrze na filmie DC.

Po wielkiej bitwie w Świcie Sprawiedliwości Batman i Wonder Woman powracają do swoich obowiązków. Superman nie żyje. Świat pogrąża się w marazmie, nieświadomy, że wróg już szykuje się do ataku. Steppenwolf, potężna istota z innego wymiaru, gromadzi moc potrzebną do podbicia Ziemi. Wydaje się, że nawet drużyna metaludzi nie jest dla niego zagrożeniem - cóż jednak pozostaje innego, niż spróbować? Bruce Wayne i Diana Prince spotykają się ponownie, jednak zanim zaczną walczyć ramię w ramię, poszukają nowych sojuszników.

Z plakatów i zwiastunów wiemy już, że będą to superszybki Flash, potężny Atlant Aquaman i napakowany technologią Cyborg. Każda z tych postaci, dzięki trafnemu castingowi i niewielkiej, ale sprawnej ekspozycji, prezentuje naprawdę wysoki poziom zajebistości. Powracają gwiazdy drugiego planu, Jeremy Irons i Amy Adams jako Alfred i Lois Lane, przelotem wpada JK Simmons jako komisarz Gordon. Co jednak najlepsze - w Lidze Sprawiedliwości naprawdę rzadko pojawia się Superman. Nie mam pojęcia, jak Guy Ritchie pracował z Cavillem podczas realizacji kozackiego Man from UNCLE. Wiem tylko, że tutaj tych zabiegów dramatycznie zabrakło i jego aktorstwo jest chyba bardziej letalne, niż w Batman vs Superman*. Drugim słabym punktem jest, jak można się domyślić, złoczyńca, który nie tylko nazywa się jak zespół rockowy, ale też jest całkowicie kartonowym nośnikiem woli podboju. Luthor, Zod i Ares mieli przynajmniej jakieś sensowne motywacje i osobowości.

Osobny akapit należy się Batmanowi, Batman bowiem niezmiennie przyciąga uwagę pomimo obecności takich petard, jak Flash czy Wonder Woman. Tym razem dzieje się tak dlatego, że jest on postacią, która najbardziej się zmienia. Aby zawiązać Ligę, musi on zmierzyć się ze swym ego, porzucić samotnicze zwyczaje, a niekiedy po prostu okazać słabość. Najwyraźniej też udało mu się między jedną a drugą nocną akcją obejrzeć LEGO Batmana i pomyśleć "muszę mieć taki łazik".

Oczywiście to nie LEGO Batman jest tym porównaniem, na które wszyscy czekają w recenzji Ligi Sprawiedliwości. Jednak wykonanie go nie jest proste, bo Avengers czy Strażnicy Galaktyki, mimo oczywistych podobieństw, to jednak zupełnie inne filmy. I to mnie bardzo cieszy.

Liga, i w ogóle całe obecne wcielenie uniwersum DC, ma bowiem nieco więcej ambicji. Nie jest mydłkowata stylistycznie, choć przyjęta maniera nie musi się oczywiście każdemu podobać. Nie ucieka w komediowość, eskapizm ani tani optymizm. Superbohaterowie ratują świat przed natychmiastową zagładą, ale zarówno Wayne, jak i Diana, mają świadomość, że Ziemia ma też inne problemy, pozostające poza ich zasięgiem. Problemy te nazywa się tu po imieniu - rasizm, bieda, zmiany klimatyczne. Inne, być może dojrzalsze, jest tu także podejście do samych postaci i ich życia wewnętrznego. Avengers to wierzgająca grupa indywidualistów, których trzeba literalnie sprać na kwaśne jabłko, by zechcieli współdziałać, a i to w atmosferze pełnej dąsów. Oglądając Ligę Sprawiedliwości naprawdę ma się poczucie, że nawiązane przez bohaterów relacje są trudne, ale partnerskie i oparte na lojalności. Nawet jeśli wcześniej Kent z Waynem musieli prawie pozabijać się nawzajem. Zawiesiste wspomnienie wydarzeń ze Świtu Sprawiedliwości dodaje zresztą całej rzeczy nieco pikanterii.

Po obejrzeniu pewnej liczby filmów wiem już, że mam wyraźną słabość do fabuł o zawiązujących się drużynach - najbardziej lubię pierwszą część Władcy Pierścieni, pierwszy Star Trek Abramsa jest dla mnie szczególnie ujmujący (nawet jeśli nie mam też nic przeciwko drugiemu), zaś Avengers oglądam nałogowo (nie potrafię przestać, kiedy już zacznę). Liga Sprawiedliwości wykorzystuje tę słabość, ale robi to w całkiem niezłym stylu. Jeśli uniwersum DC nie załamie się po tym filmie pod własnym ciężarem, będę czekać z ciekawością na kontynuację.

*Po tym, co dziś widziałam, aż boję się wrócić do poprzedniego filmu i sprawdzić, więc proszę o wybaczenie, jeśli mój risercz związany z tą tezą będzie nieco ziemkiewiczowski.

Zwiastun:

Bym tak na Cavilla się nie obrażał, nie jest to wybitny aktor, ale scenariusz mu nie pomagał. Najbardziej żenujące teksty trafiły do niego.

Wystarczyłoby w zupełności, żeby podawał te żenujące teksty zachowując się naturalnie, zamiast stroić miny. Affleck tak robił i był tolerowalny.

Ten suchar o sprawiedliwości byłyby nie do uratowania nawet gdyby Supermana grała Meryl Streep. ;)

Affleck rzeczywiście jest tolerowalny, ale ja nie daję rady z Gal Gadot. Dla mnie ona "przebija" nawet Cavilla...

Ja to Cavilla nawet lubię, bo jak dołożyć trochę (no dobrze, bardzo dużo) dobrej woli, to gdzieś pod tą ogólną słabością jest fantastyczny Superman. Piszę to jako osoba, która nigdy nie lubiła Supermana, zawsze był on dla mnie tępakiem z mięśniami. Cavill w swoich najlepszych momentach potrafi nadać mu wdzięk i aurę autentycznej dobroci.

A jeśli chodzi o Gadot - Wonder Woman jest twardzielką i Gadot jest twardzielką. Więc to jakoś działa.

P.S. Zauważyłam, co pisałeś o Avengers i chcę zauważyć, że Avengers nie mają takiego dobrego drugiego planu. W Lidze jest Irons, Simmons i Adams, a w Avengers tylko Samuel L. Jackson. ;)

Dodaj komentarz